niedziela, 6 grudnia 2015

W poszukiwaniu tożsamości, czyli 9 sezon Doctor Who

Prawdziwy bohater nie ogląda się na eksplozję (źródło).
Doctor Who to serial, który z radością śledzę od kilku ładnych lat. Odkrycie go uważam ze jedną z najlepszych rzeczy, jaka mi się przytrafiła. W DW jest wszystko to, co zawsze lubiłam w serialach: przygoda, humor, dramat, akcja i kiczowate efekty specjalne (zaznaczę od razu, że jest ogromna różnica między fajnym kiczem a słabym CGI). Co prawda ostatnio kicz zaczął coraz wyraźniej ustępować miejsca oprawie typowo amerykańskiej (te pościgi, te wybuchy!), ale nie brałam tego za zły omen. Póki był Doktor, wszystko było w porządku. No właśnie: póki był Doktor. W poprzednim sezonie mieliśmy bowiem okazję poznać nowe, dwunaste już wcielenie Doktora. Rolę Władcy Czasu dostał Peter Capaldi, długoletni fan serialu i wspaniały aktor. Efekt? Dziwny Dwunasty Doktor, który przez cały sezon 8 wydawał się nie wiedzieć, kim właściwie jest. Dla porównania: Dziesiąty i Jedenasty potrzebowali jednej przygody, by "otrząsnąć się" po regeneracji. Dwunasty ewidentnie nie mógł się jednak otrząsnąć przez nawet nie jeden sezon, a całe dwa.

Przyznam, że po obejrzeniu świątecznego Last Christmas, nie czekałam na nowy sezon z taką niecierpliwością jak zazwyczaj. Po 12 odcinkach sezonu 8 Doktorowi wciąż czegoś brakowało. Podobnie rzecz się miała z Clarą Oswald, towarzyszką Doktora. Coś zniknęło, jakiś zestaw cech charakteru przepadł w odmętach strumienia czasu i Clara przestała być tą Clarą, którą poznałam w odcinkach z Jedenastym Doktorem. Seria 9 przyniosła kolejne 12 odcinków, i... no właśnie.
W dalszej części wpisu postaram się wyjaśnić, co mi się w najnowszej serii nie podobało, a co (ha!) uważam za całkiem udane. Z góry uprzedzam, że opinia pełna jest marudzenia i spoilerów.


Tym, co od początku przyciągnęło moją uwagę, był nietypowy podział odcinków w serii. Tytuły jasno sugerowały, że odcinki ułożone będą parami. Jak okazało się później, jedyny wyjątek stanowił odcinek Sleep no More. Pozostałe były dwu- i trzyczęściowymi (Face the Raven, Heaven Sent i Hell Bent tworzą całość) historiami.
Tworzenie takiej ilości długich, dzielonych odcinków, to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie. Trzeba mieć naprawdę dobrze dopracowane pomysły i umieć świetnie rozłożyć akcję w czasie, inaczej grozi nam zanudzenie widza fragmentami służącymi za typowe "wypełniacze". W moim odczuciu twórcom 9 sezonu przygód Doktora tych umiejętności zabrakło. W efekcie ponad połowa czasu, przeznaczonego na parę odcinków, ciągnęła się niemalże w nieskończoność. Pozostałą część zaś - zazwyczaj była to końcówka drugiego odcinka - oglądało się bardzo przyjemnie. Pozostawał jednak pewien niesmak, poczucie zmarnowanego czasu. I pytanie: dlaczego z materiału, który spokojnie zmieściłby się w 45, może 50 minutach, zrobiono dwa odcinki po 45 minut?
Któregoś dnia miałam okazję przeczytać bardzo trafne podsumowanie działalności głównego scenarzysty, Stevena Moffata, w tym sezonie: Steven Moffat potrafi pisać dobre finały odcinków, ale niespecjalnie wie, co robić z czasem, który do tegoż finału prowadzi. Nie mogę się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Standardowo nudziłam się przez cały odcinek pierwszy (z pary) i większość drugiego; akcja wciągała mnie zwykle na ostatnie 30-20 minut. Nie mogłam przy tym pozbyć się wrażenia, że twórcom tak naprawdę nie zależało na serialowym "tu i teraz", a pisząc jakąś scenę, myślami byli już znacznie dalej: przy finale odcinka, finale sezonu, przy pomyśle na kolejny sezon. Owocem tego są sceny, które spokojnie można by z odcinków wyciąć, a całość w ogóle by na tym nie ucierpiała. Aczkolwiek wtedy nie starczyłoby materiału na 2 x 45 minut.
Złe rozłożenie akcji w odcinkach to nie jedyny mój problem z 9 serią Doctor Who. W samych odcinkach znalazło się sporo drażniących elementów, jak chociażby powracający wciąż motyw śmierci Doktora. Poważnie? Doktor "umiera" tak już od kilku sezonów, i za każdym razem kończy się na obietnicach. Nie mówię oczywiście, że ma zginąć, w końcu to by było kompletnie bez sensu. Jednak tego rodzaju obietnice bez pokrycia źle rokują na przyszłość. Rezultat może być taki, że twórcy zasugerują prawdziwą bombę, a fani jedynie machną ręką. W końcu który to już raz?
Kolejna rzecz, która irytowała mnie w tym sezonie, to kompletny brak towarzyszki przy Doktorze. Jasne, Clara była. Ale nie przy Doktorze. W trakcie większości przygód nasz duet zostawał rozdzielony. Doktorowi towarzyszyli zwykle bohaterowie, których poznawaliśmy w danym odcinku. Motyw rozdzielenia osiągnął szczyt w odcinku Heaven Sent, który był dosłownie teatrem jednego aktora: Doktor w towarzystwie swoich myśli, skazany na samotne rozwiązywanie zagadki, czyli 55 minut monologów. Choć przyznać muszę, że kompletne rozdzielenie duetu podziałało na korzyść odcinka The Woman who lived, w którym Doktor stał się niejako towarzyszem dla Ashildr - istotnej dla sezonu postaci granej przez Maisie Williams.

Poza tym kolejny już raz o relacji łączącej Doktora z towarzyszem dowiaduję się zaocznie, z zapewnień postaci pobocznych i samych zainteresowanych. Sytuacja identyczna, jak w sezonach z Jedenastym. Dlaczego nie przepadam za relacją Doktora i Amy Pond? W końcu są przyjaciółmi, czyż nie? No właśnie... jakoś ciężko mi w to uwierzyć. Że Doktor i Amy się przyjaźnią, dowiedziałam się ze słów zapewniających, że "Doktor jest moim przyjacielem/Amy jest moją przyjaciółką". Wyłącznie ze słów. Nie poparły ich czyny. Ten sam problem powrócił w relacji Dwunastego i Clary, którzy podobno się cenią, zapewniają, że są mocno ze sobą związani, a jednocześnie w ogóle tego nie pokazują. Zabrakło mi tu intymności, jakiejś rozmowy, i faktycznej współpracy. Clara i Doktor nie współdziałali. Oni działali razem, a jednak osobno.
Kolejnym problematycznym elementem sezonu 9 były dla mnie innowacje. Okej, eksperymenty z formą są super - ale nie w sytuacji, gdy mamy do czynienia ze średnim serialem. Na tle odcinków, które bardzo często mnie nudziły, wyjątkowy, skupiony na samym Doktorze Heaven Sent wypadł, moim zdaniem, tragicznie. Podobnie było w przypadku Sleep No More, który śmiało mogę określić mianem special snowflake episode. Ten napisany przez Marka Gatissa odcinek bazował na koncepcji tzw. filmu pseudo-dokumentalnego, i w założeniu miał wzbudzić strach widza dotyczący czegoś bardzo przyziemnego i codziennego: snu. Oczywiście tumblr ze "zgrozą" zakrzyknął: "Omójboshe, teraz nie będziemy mogli spać!". Tak samo jak po słynnym Blink tumblr nie mógł patrzeć na statuy aniołów.
Ostatnią rzeczą, która przyprawiła mnie o irytację, była bardzo duża ilość Ameryki w ostatnim odcinku (Hell Bent). Na początku Doktor znajduje się na amerykańskiej pustyni. Wchodzi do amerykańskiego baru, gdzie spotyka amerykańską kelnerkę - Clarę. Potem widzimy Doktora na amerykańskiej Gallifrey, gdzie, niczym samotny jeździec w westernie, czeka na konfrontację z głównym złoczyńcą terroryzującym miasteczko. Czas spędza w saloonie znanym już m.in. z Listen! drewnianym budynku, w otoczeniu okolicznych mieszkańców w westernowych stylizacjach. Ameryka nie opuszcza tego odcinka aż do ostatnich minut, kiedy to Clara odlatuje w amerykańskim barze-TARDIS w stronę zachodzącego słońca.

Mimo marudzenia, nie mogę powiedzieć, żebym była niezadowolona z ostatniej serii. Nie, jestem raczej rozczarowana. Wielokrotnie nie mogłam pozbyć się wrażenie, że twórcy piszą na siłę. Że nie mają pomysłów na rozwinięcie niektórych wątków, więc na szybko dopisują kolejne puste sceny, które równie dobrze można by wyrzucić. Były też oczywiście dobre momenty, jak całe The Woman who lived oraz drugie pół godziny Hell Bent - pół godziny, na które czekałam od początku poprzedniego sezonu. Pół godziny, podczas której Peter Capaldi z przypadkowego pana z gitarą, w ciemnych okularach i dziwnych ciuchach stał się Doktorem. Prawdziwym Doktorem. Przez to odnoszę wrażenie, że cała poprzednia seria stała się w tym momencie zbędna. Swoją osobowość, oraz powód, dla którego posiada twarz pewnego znajomego mieszkańca Pompei, Dwunasty odkrył dopiero teraz.

Co zaś się tyczy Clary, to cieszę się, że odeszła. Starałam się bronić tej postaci, ale niestety okazało się, że twórcy w ogóle nie mieli na nią pomysłu. Fatalnie przedstawiona postać to jednak nie wina grającej ją Jenny Coleman - nie, gdyż jak udowodniła w odcinkach o inwazji Zygonów, kiedy musiała grać fałszywą Clarę, Jenna ma naprawdę duży talent. Jednak z pustego i Salomon nie naleje, a w starciu ze słabym scenariuszem kilka razy poległ nawet Peter Capaldi.
Z jednej strony trzeba przyznać, że Clara dostała całkiem przyjemne, po części otwarte (bo jednak fixed point is fixed) zakończenie. Z drugiej jednak nie mogę się powstrzymać, by nie zakrzyknąć: Wiedziałam! Tak, wiedziałam, że Steven Moffat nie zdobędzie się na to, by tak po prostu uśmiercić swoją postać. Kody do gier wideo i lśniący czerwony przycisk restartu są naszymi przyjaciółmi, prawda?
Rozstanie Clary z Doktorem przypadło mi do gustu, podobnie jak motyw wykasowania u Doktora wspomnień o Clarze. Miła analogia do rozstania Dziesiątego i Donny. Jednakże mam poczucie, że twórcy pozwolili sobie zmarnować za dużo czasu na kiepsko napisanego Doktora, który w towarzystwie Clary-na-którą-nie-ma-pomysłu w ogóle się nie rozwijał. Teraz czeka nas odcinek świąteczny o wdzięczny tytule The Husbands of River Song. Zwiastun zapowiada coś zabawnego, Doktorowego i świątecznego. Jak bardzie naprawdę, dowiemy się już wkrótce.
Ponieważ Clara przestała być towarzyszką Doktora, a sam Doktor wydawał się odzyskać zagubioną osobowość, z niecierpliwością będę czekać na kolejny sezon. Muszę jednak powiedzieć, że mam już trochę dość towarzyszek w typie specjal snowflake - dziewczyn innych niż wszystkie, których atutem jest przede wszystkim wyobraźnia i zamiłowanie do opowiadania historii. Chcę zobaczyć towarzyszkę (bądź towarzysza), która ma pasję. Towarzyszkę, która ma zawód (prawdziwy, nie przypadkowo dodany). Towarzyszkę, która ma wiedzę, bądź która jest świetna w jakiejś dziedzinie - obojętnie jakiej, niech będzie to sport, sztuka, czy fizyka kwantowa. Towarzyszkę, która trafi do TARDIS przypadkiem, a nie z racji bycia predestynowaną do podróży z Doktorem. Chcę zobaczyć towarzyszkę z faktyczną przeszłością; mam dość postaci, których "tło" jest dopisywane na kolanie. 

Takie są moje skromne życzenia na przyszły sezon. Temu zaś przyznaję ocenę 5/10. Jestem pewna, że gdyby nie dzielenie odcinków na dwa, całość wypadłaby znacznie lepiej.
Załączam teaser odcinka świątecznego. Nigdy nie zachwycałam się postacią River Song, niemniej jednak nie mogę się doczekać.




2 komentarze:

  1. Właśnie o dziwo duet Dwunasty - River może wypaść lepiej, niż Jedenasty i River. Dlatego też w sumie jestem ciekawa tego odcinka. Ale tak to nic dodać, nic ująć z Twojej recenzji. I też jestem ciekawa, kto zostanie towarzyszem lub towarzyszką - oby to był właśnie ktoś taki, jak opisujesz, bo Moffat popełnił dwa razy ten sam błąd, pisząc takie "wyjątkowe" dziewczyny. Tymczasem "wyjątkowość" poprzednich towarzyszek polegała na tym, że były istotami ludzkimi jedynymi w swoim rodzaju, co jest zresztą normalne - bo każdy z nas jest wyjątkowy. I RTD dawał dobry przykład, jak pisać "zwyczajne" postacie.
    I mam wrażenie, że Moffat nie uczy się na błędach, a popada z skrajności w skrajność. Jak w poprzedniej serii odcinki były za krótkie, tak teraz były za długie. Czy on kiedykolwiek się nauczy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wątpię, czy się nauczy - on leci w jakiś pokręcony artyzm. W sumie dziwne, że pisarza nudzi codzienność, i musi tworzyć jakieś oderwane od niej postacie, bo inne nie są ciekawe...
      River i wizualnie wygląda lepiej z Dwunastym. Niestety, ale duet dojrzała kobieta-młody chłopak, w dodatku duet podszyty seksualnością, ogląda mi się bardzo niekomfortowo. To tak, jakby między Dwunastym a Clarą był wątek romansowy.

      Usuń